Po urodzeniu się maleństwa przez pierwsze 2-3 miesiące nie zastanawiałam się w zasadzie nad tym, co na siebie wkładam. Jedyna obowiązująca zasada to "byle by się w tym dało karmić". Nie zabierałam się też za bardzo za szycie sobie ciuchów, bo raz, że kiepsko było z czasem, a dwa, że do swoich ówczesnych wymiarów podchodziłam z pewną rezerwą. W końcu jakoś w lipcu - w największe upały - kupiłam sobie czerwony materiał na sukienkę. To było coś jakby żorżeta z delikatnym wytłaczanym wzorem... nie było to w 100% sztuczne, ale też na pewno nie było naturalne. Jakaś taka cienka mieszanka. Kupiłam go sporo - jakoś dwa i pół, albo i trzy metry. W końcu miałam sobie zrobić sukienkę z pełnego koła za kolano, i jeszcze nie byłam pewna jak skonstruować górę, żeby dało się wystawić co trzeba na wierzch.
Nie wiem jak to się stało, że jeszcze tego samego dnia kroiłam z tego materiału sukienkę - taką jak tutaj - dla Oli :-)
Niestety na koniec nie zrobiłam zdjęć gotowej kreacji. Jedyne co mam - to takie upięte na manekinie przed wszyciem ramiączek:
Sukienka tym razem skrócona względem Burdy o jakieś 15cm. Podobnie jak w niebieskiej dla mnie - musiałam znacząco zwęzić plecy. Tym razem jednak od razu przedłużyłam sukienkę "wewnętrzną", obyło się więc bez sztukowania :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz